Będąc w dowolnym markecie nietrudno dostrzec, że część produktów dedykowanych kobietom jest droższa od ich odpowiedników w wersji męskiej. Czy w tej sytuacji należy mówić o niemoralnej stronie kapitalizmu? Efekcie systemowej dyskryminacji kobiet? Pazerności przedsiębiorstw? Złożonych procesach ekonomiczny? A może o złudzeniu?
Pink tax, czyli różowy podatek, to zagadnienie podejmowane przez środowiska feministyczne. Aktywistki od kilku lat przekonują, że kobiety są dyskryminowane, gdyż za taki sam produkt w wersji skierowanej do pań trzeba zapłacić więcej niż za wydanie męskie. Czy istnieją podstawy do takich twierdzeń? Spostrzeżenia działaczek w tym przypadku okazują się zgodne z rzeczywistością – niektóre produkty faktycznie różnią się ceną w zależności od płci klienta, do którego kieruje się ofertę.
Departament ds. Konsumentów w Nowym Jorku przeanalizował zagadnienie w roku 2015. Badanie cen blisko 800 produktów (ok. 400 dla każdej z płci) wykazało wyższe ceny damskich kosmetyków (13 proc.), ubrań (8 proc.), a nawet dziecięcych zabawek (7 proc.) – podaje bezprawnik.pl powołując się na dane z USA. W niektórych przypadkach różnica zbliżała się nawet do 50 proc. Problem – co warte zauważenia – nie dotyczy jednak tylko Stanów Zjednoczonych i ma charakter globalny, a najwyraźniej widać go w grupach produktów do higieny oraz kosmetykach.
Jako najbardziej jaskrawy przykład pink tax przedstawia się jednorazowe maszynki do golenia. Bardzo często bowiem ich męskie (srebrne lub ciemnoniebieskie) wersje są tańsze niż różowe lub fioletowe, a więc skierowane do kobiet. Sprawa swego czasu rozgrzewała emocje brytyjskiej opinii publicznej, zaś interwencji podjęła się deputowana Izby Gmin Paula Sherriff (Partia Pracy). W końcu sieć Tesco, która była „bohaterem” zamieszania, zdecydowała się zrównać ceny obu wersji maszynek obniżając koszt asortymentu dla płci pięknej. Czy jednak w tej sprawie rzeczywiście mieliśmy do czynienia z faktycznym pink tax?
Warto przytoczyć argumentację handlowego giganta, którzy bronił się wtedy przed oskarżeniami zauważając, że różnica w cenie nie była efektem dyskryminacji, ale… skali. Męskich – a mówiąc precyzyjniej: ciemnoniebieskich lub srebrnych – maszynek produkuje się bowiem znacznie więcej niż tych uznawanych za kobiece. Powszechnie zaś wiadomo, że im bardziej masowo wytwarza się dany towar, tym jego cena końcowa staje się niższa.
W tym kontekście warto też zauważyć, że nie zawsze maszynki dedykowane mężczyznom i kobietom są identyczne w każdym aspekcie. Choć bowiem często wyglądają (poza kolorem) bardzo podobnie albo nawet dokładnie tak samo, to mogą np. różnić się stopem metali z jakich wykonane zostały ostrza lub ich wyprofilowaniem. Wszak obie grupy użytkowników stosują jednorazowe maszynki w innym celu: kobiety do depilacji, zaś mężczyźni do golenia twarzy. Ponadto skóra płci pięknej jest z powodów biologicznych – gotowości do ewentualnego porodu – bardziej elastyczna oraz delikatniejsza (o około 1/4 cieńsza, zaś różnica w warstwie naskórka wynosi nawet około 50 proc.). Takie czynniki powinny być uwzględniane przez firmy pragnące odnieść sukces, co jednak wpływa na sposób produkcji i dobór wykorzystywanych surowców. Dotyczy to zresztą nie tylko maszynek do golenia, ale i kosmetyków do pielęgnacji skóry.
Oczywiście nie oznacza to, że zawsze różowe maszynki różnią się od ciemnoniebieskich czymś więcej niż kolorem oraz że wyższa cena produktu dla kobiet znajduje uzasadnienie w zastosowaniu odmiennych materiałów czy zastosowanej technologii. Bez wątpienia zdarzają się sytuacje, w których zawyżenie ceny jest efektem marketingowej strategii. Nie można jednak nie zadać w tym miejscu pytania o jej skuteczność. Skoro bowiem w niektórych przypadkach kobiety gotowe są płacić więcej za dany produkt z powodu jego koloru i deklarowanej przez producenta lub sprzedawcę – choć niekoniecznie rzeczywistej – specyfikacji („specjalnie dla kobiet”), to być może są to dla owej grupy klientów sprawy na tyle istotne, że kilkuprocentowe przepłacenie nie stanowi problemu, a wręcz podnosi zadowolenie z zakupu. Ciężko natomiast dziwić się producentom lub sprzedawcom, że nie obniżają ceny poniżej poziomu wynikającego z relacji popytu i podaży, skoro cały czas znajdują klientów chętnych nabyć także te droższe, kobiecie wersje danych towarów.
Ponadto słysząc o dyskryminacyjnym charakterze pink tax należy rozważyć, czy rzeczywiście można mówić o krzywdzeniu kobiet, skoro same panie – z własnej, nieprzymuszonej woli – często wybierają produkt droższy zamiast (teoretycznie) takiego samego, tańszego, ale w wersji męskiej.
Mimo tych czynników zjawisko (szczególnie wtedy, gdy rzeczywiście występuje, a produkty różnią się wyłącznie kolorem) może budzić opory i niezadowolenie. Reagując jednak na ów „podatek od bycia kobietą” i chcąc z nim walczyć nie warto sięgać po pomysły odgórnego regulowania cen. Ingerencja w mechanizmy rynkowe zawsze oznacza bowiem zagrożenie destabilizacji gospodarki. Istotne jest natomiast uświadamianie bliskich o istnieniu zjawiska, które – rzadziej niż się to feministkom wydaje, ale jednak – występuje. Jako oręż natomiast warto zastosować wybieranie produktów w oparciu o obiektywne przesłanki, takie jak jakość i spełnianie przez nie naszych wymagań, nie zaś kolor, który przecież jedynie umownie przypisujemy danej płci (jeszcze kilkanaście lat temu chłopięcym kolorem nie był błękit, jak obecnie, a róż – i odwrotnie, dziewczynki stroiło się w niebieskie, a nie różowe ubranka, co zresztą miało lepsze uzasadnienie symboliczne). Jednocześnie trzeba uszanować zdanie tych, dla których barwa ma istotne znaczenie i gotowi są z jej powodu przepłacać. Wszak to ich pieniądze i mogą je wydawać tak, jak chcą.
Michał Wałach